Jesień 2009 roku. W centrum jednego z polskich miast otwiera się nowy „smartshop”. Jaskrawy neon kusi napisami „produkt kolekcjonerski” i „nie do spożycia”. Kolejka młodych ludzi sięga aż na chodnik – licealiści, studenci, a czasem i starsi klienci. Wszyscy przyszli po to samo: małą foliową torebkę z białym proszkiem, sprzedawaną legalnie, w biały dzień. To mefedron – substancja, która w ciągu kilkunastu miesięcy zmieni oblicze polskiej debaty o narkotykach.
Narodziny fenomenu: smartshopy i „sole do kąpieli”
Lata 2008–2009 to okres narodzin fenomenu tzw. dopalaczy w Polsce. W dużych miastach jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się kolorowe sklepy z nazwami w rodzaju „Czesio”, „Smiley” czy „Raj dla kolekcjonerów”. W witrynach widniały ostrzeżenia: „produkt nie do spożycia”, ale każdy wiedział, że chodzi o coś zupełnie innego niż kadzidełka czy sole do kąpieli. W ofercie znajdował się przede wszystkim mefedron (4-MMC), sprzedawany w małych porcjach, często w cenie 20–30 zł za gram – kwocie dostępnej nawet dla licealistów.
Była to szara strefa prawna: substancja nie znajdowała się jeszcze na liście zakazanych narkotyków, więc handel był całkowicie legalny. Smartshopy wyrastały w centrum Warszawy (Śródmieście), Łodzi czy Krakowa, często w sąsiedztwie klubów i szkół średnich. To sprawiło, że mefedron stał się jedną z najszybciej rozprzestrzeniających się używek w Polsce.
Jak działał „mef”?
Mefedron to stymulant i empatogen, działający podobnie do amfetaminy i MDMA. Użytkownicy opisywali szybkie uderzenie euforii, falę energii i chęć rozmowy. Na forach internetowych pojawiały się wpisy:
„To jak połączenie extasy i speeda, tylko taniej i legalnie. Nie da się przestać gadać i tańczyć.”
Problemem było jednak szybkie „zejście” – uczucie wyczerpania, niepokoju i silny głód kolejnej dawki. To prowadziło do kompulsywnego zażywania, a w konsekwencji do przypadków uzależnień.
Kontekst międzynarodowy
Polska nie była wyjątkiem. W tym samym czasie mefedron szturmem zdobywał rynek w Wielkiej Brytanii, Irlandii i Skandynawii. Brytyjskie media opisywały „m-cat” jako „kokainę dla ubogich”. W klubach Londynu i Manchesteru stał się równie popularny jak alkohol, co tylko podsycało panikę moralną i debatę o zakazach w całej Europie.
Medialna panika i spektakularne akcje
W Polsce zjawisko szybko przestało być tylko ciekawostką. Media zaczęły donosić o „epidemii dopalaczy”, a każdy przypadek śmierci młodej osoby łączono – często bez dowodów – z mefedronem. Nagłówki gazet brzmiały dramatycznie: „Legalny narkotyk zbiera śmiertelne żniwo”. Społeczne oburzenie wymusiło polityczną reakcję.
Rodzice i nauczyciele zaczęli bić na alarm. Organizowano pierwsze spotkania profilaktyczne w szkołach, a kuratoria wysyłały pisma ostrzegające przed „nową plagą”.
Jesienią 2010 roku w całej Polsce odbyły się skoordynowane akcje zamykania smartshopów. Policja i inspektorzy sanitarni wkraczali jednocześnie do setek punktów, konfiskując towar i plombując drzwi. Był to medialny spektakl, który miał pokazać determinację państwa. Wkrótce potem znowelizowano ustawę, wpisując mefedron na listę substancji kontrolowanych.
Dziedzictwo „ery smartshopów”
Choć legalna sprzedaż mefedronu trwała w Polsce zaledwie kilkanaście miesięcy, jej konsekwencje były długotrwałe. To doświadczenie ukształtowało podejście państwa do nowych substancji psychoaktywnych: od tego momentu kolejne „dopalacze” delegalizowano znacznie szybciej, a opinia publiczna patrzyła na nie z nieufnością.
Warto pamiętać, że mefedron, choć początkowo reklamowany jako „bezpieczna alternatywa”, niósł poważne ryzyka zdrowotne – od problemów kardiologicznych po przypadki uzależnień. To przypomnienie, że nawet legalny status nie oznaczał bezpieczeństwa.
Era smartshopów zapisała się w zbiorowej pamięci jako czas, gdy w Polsce można było kupić silny narkotyk legalnie – niemal za rogiem. Był to moment, w którym granice między legalnym a nielegalnym, między handlem a subkulturą, zatarły się jak nigdy wcześniej.